ŁKS tylko zremisował z Cracovią, choć prowadził już 2:0
W 46. minucie meczu z Cracovia ŁKS mógł prowadzić z Cracovią 3:0. Niestety, niewykorzystana sytuacja i głupota obrońcy zemściła się i zamiast trzech punktów. łodzianie musieli zadowolić się remisem
Od meczu z Legią zaczniemy wygrywać - zapowiedział kilkanaście dni temu Piotr Świerczewski, menedżer ŁKS-u. W Warszawie jego drużyna przegrała, ale zostawiła po sobie niezłe wrażenie. Tydzień później nadarzyła się okazja do przełamania złej passy, bo na stadion przy al. Unii przyjechała najsłabsza drużyna ekstraklasy. I było to widać praktycznie od pierwszej minuty. Gospodarze zagrali odważnie, atakując rywali już na ich połowie.
W składzie ŁKS-u zaszły dwie zmiany. Pierwsza była wymuszona, bo Bogusław Wyparło przez ostatnie dwa dni chorował, dlatego zastąpił go Pavle Velimirović. Druga roszada to już decyzja menedżera i trenera, który dał szanse występu dawno niewidzianemu w meczach Agwanowi Papikjanowi. Młody gracz zaprezentował się świetnie na lewej stronie pomocy. Przede wszystkim nie bał się grać na siebie ciężaru gry, nie zdarzały mu się straty. Lepiej niż w poprzednich spotkaniach spisywał się też Maciej Iwański, który w końcu był liderem drugiej linii.
ŁKS osiągnął sporą przewagę, ale gdy już dochodził do dobrych okazji, jego piłkarze zachowywali się bardzo nerwowo. Gdyby byli spokojniejsi, to na pierwszą bramkę nie czekalibyśmy do 27. min. Szans nie wykorzystał bardzo aktywny Marek Saganowski, a po mocnym strzale Oliegsa Laizansa piłka przeleciała obok górnego rogu bramki.
Cały czas jednak drużyna z al. Unii ma problemy z defensywą. Po jednej z kontr goście domagali się rzutu karnego, bo kopnięta przez Saidiego Ntibazonkizę piłka odbiła się od ręki Piotra Klepczarka. Paweł Gil jednak nakazał grać dalej. W 27. min sędzia przerwał grę po przeciwnej stronie, dyktując rzut karny za zagranie ręką Jana Hoska i Mateusza Żytki - w jednej akcji. Jak się okazało, Gil pomylił się, bo wszystko to działo się przed polem karnym. Ale w piłce nożnej błędy arbitrów są podobno częścią widowiska. Wielokrotnie sędziowie mylili się na niekorzyść ŁKS-u... Saganowski tym razem zachował spokój, myląc bramkarza, a jego drużyna prowadziła 1:0. Był to pierwszy gol strzelony przez ełkaesiaków w tym roku w ekstraklasie.
Humory kibiców (nie było ich za wielu) wkrótce były jeszcze lepsze, a poprawił je Artur Gieraga, który po wrzutce Iwańskiego z wolnego popisał się kapitalnym strzałem głową. Młody obrońca uderzył piłkę będąc tyłem do bramki, czym całkowicie zaskoczył rywali, w tym bramkarza. Tuż po przerwie mogło, a nawet powinno być 3:0, bo Saganowski miał przed sobą tylko Wojciecha Kaczmarka, a obok Wojciecha Łobodzińskiego. Gdyby mu podał, ten kopnąłby do pustej bramki. Ale kapitan ŁKS-u sam strzelał, prosto w bramkarza. Jak się okazało, był to początek nieszczęść...
Jak już wcześniej pisaliśmy, największym problemem zespołu z al. Unii są jego obrońcy. W pierwszej połowie Michał Łabędzki i Piotr Klepczarek zderzyli się, ale uratował ich desperacją interwencją Velimirović, rzucając się pod nogi Ntibazonkizy. Później pokaz głupoty dał Klepczarek, który najpierw nie trafił w piłkę, a próbując ratować sytuację zatrzymał piłkę ręką. Dostał drugą żółtą kartkę i zszedł z boiska. Kondycja nie jest silną stroną ełkaesiaków, a do tego przez ponad 40 minut musieli grać w osłabieniu. Słabli z minuty na minutę i nie udało im się utrzymać prowadzenia. Stracili dwa gole, a mogli więcej. Jedynym, choć marnym pocieszeniem jest to, że opuścili ostatnie miejsce w tabeli. Nic dziwnego, że Antoni Łukasiewicz schodząc z boiska kopnął ze złości w barierkę, a Łabędzkie stwierdził tylko, że nie wie, co się stało.
sport.pl