Wyniki 24 Kolejki
sport.pl
|
Cudowny gol Marcina Żewłakowa i PGE GKS w siedem minut załatwił sobie utrzymanie!
Trener Kamil Kiereś zapewniał, że jego drużyna jest za silna, by spaść z ekstraklasy. Mecz z Jagiellonią Białystok pokazał, że miał rację.
Ostatnie dwie porażki sprawiły, że PGE GKS nieoczekiwanie stał się jednym z czterech kandydatów do spadku z ekstraklasy. Mecz z Jagiellonią był więc dla zespołu prowadzonego przez Kamila Kieresia jednym z pierwszych pojedynków z "nożem na gardle".
Lepszego początku meczu gospodarze nie mogli sobie wymarzyć. Już w 2. min bełchatowianie objęli bowiem prowadzenie po golu, o którym jeszcze długo będzie głośno. Z prawej strony Tomasz Wróbel zagrał do nadbiegającego Marcina Żewłakowa, który potężnym uderzeniem z pierwszej piłki nie dał żadnych szans Grzegorzowi Sandomierskiemu. Dla 36-letniego napastnika było to piąte trafienie w tym sezonie.
Chwilę później bliski strzelenia gola był Miroslav Bożok. Pięć minut później było już 2:0. I znowu w głównej roli wystąpił Żewłakow, który zagrał w polu karnym do Damiana Zbozienia. 24-letni środkowy obrońca lekkim strzałem w długi róg podwyższył wynik spotkania. Skuteczność bełchatowian była zadziwiająca, ale można było na to spojrzeć inaczej. Do zespołu wróciło szczęście, którego suma ponoć zawsze równa się zeru. A w poprzedni meczu we Wrocławiu piłkarze PGE GKS pudłowali na potęgę...
Do końca pierwszej połowy gospodarze mogli prowadzić jeszcze wyżej. Praktycznie każda akcja w ich wykonaniu oznaczała zagrożenie pod bramką Jagiellonii. W 45. min znakomitym rajdem popisał się Mateusz Mak, jeden z najlepszych na boisku. Skrzydłowy PGE GKS zagrał wzdłuż bramki, piłka trafiła do Żewłakowa, który świetnie zgrał ją Jacka Popka. Jednak kapitan drużyny zamiast spokojnie kopnąć do siatki, trafił w rozpaczliwie interweniującego Sandomierskiego.
W drugiej części gry okazji podbramkowych było znacznie mniej, ale i tak kibice nie mogli narzekać na brak emocji. Kilka świetnych sytuacji stworzyła sobie Jagiellonia, ale do ich wykańczania albo brakowało precyzji, albo na drodze stawał Łukasz Sapela. Bramkarz PGE GKS popisał się kilkoma fantastycznymi interwencjami, potwierdzając, że zapomniał już o wpadkach i od dwóch kolejek jest wysokiej formie.
Zwycięstwo bełchatowian to fatalna wiadomość dla piłkarzy ŁKS. W klubie z al. Unii jeszcze niedawno łudzono się, że uda się utrzymać w ekstraklasie właśnie kosztem bełchatowian. Spotkanie z Jagiellonią pokazało, że w normalnej dyspozycji drużyna z Bełchatowa jest silniejsza od łódzkiego beniaminka, Cracovii, a porażka z Lechią Gdańsk był tylko wypadkiem przy pracy.
sport.pl
Korona - Zagłębie 0:2. Fatum trwa.
Kielczanie w czternastym ligowym podejściu nie sprostali "miedziowym" (0:2) . Ale bohater piątkowego wieczoru był jeden - sędzia Paweł Pskit. Arbiter z Łodzi pokazał w całym meczu... osiemnaście żółtych kartek. Dziesięć dla kielczan.
Oba zespoły jak na siebie rozpoczęły dość spokojnie. Bez zbędnego odkrywania się gra toczyła się głównie w środku pola. Na boisku dominowała walka. Jako pierwsi śmielej zaatakowali kielczanie. W stworzeniu strzeleckiej szansy podopiecznym Leszka Ojrzyńskiego pomógł stoper Zagłębia Adam Banaś, który po dośrodkowaniu Kamila Kuzery szczupakiem wycelował w samo okienko bramki strzeżonej przez Aleksandra Ptaka. Golkipier "miedziowych" wyciągnął się jednak jak długi i przeniósł piłkę nad poprzeczką.
Z emocji piłkarskich to jednak było na tyle, bo potem bohaterem, a w zasadzie antybohaterem meczu postanowił zostać sędzia Paweł Pskit. Łodzianin przechodził samego siebie, każdy- nawet najdrobniejszy kontakt kielczan z rywalem - postanowił nagradzać żółtą kartką. W efekcie po pół godzinie kielczanie mieli na koncie już siedem "żółci"! W dodatku dwie przypadły Vlastimirowi Jovanoviciowi i kielczanie musieli sobie radzić w osłabieniu. A jakby tego było mało drugie przewinienie(?!) Bośniaka na Łukaszu Hanzelu przydarzyło się w polu karnym i sprowokowało jedenastkę dla gości. "Wapno" na gola zamienił Darvydas Sernas.
Korona choć wypunktowana nie zamierzała jednak ułatwiać lubinianom wywiezienie z Kielc trzech punktów. Kielczanie mimo, że w osłabieniu po przerwie ambitnie ruszyli do przodu, zaczęli coraz częściej gości pod bramką Ptaka. Ale Zagłębie w przewadze mogło konratakować. I po jednej tak szybko wyprowadzonej akcji sam na sam ze Zbigniewem Małkowski znalazł się Szymon Pawłowski. Górą jednak okazał się kielecki bramkarz. Mniej szczęścia Małkowski miał w 79. min., gdy w podobnej sytuacji skuteczniejszy od kolegi okazał się Maciej Małkowski i ustalił wynik meczu.
sport.pl
Górale grali do końca.
Podbeskidzie w 90. minucie uratowało remis. Gol Roberta Demjana zapewnił bielszczanom remis w pojedynku z wiceliderem tabeli Śląskiem Wrocław.
Trzy kwadranse przed pierwszym gwizdkiem w Bielsku-Białej, pod stadion zajechał swoim samochodem Franciszek Smuda. Selekcjoner reprezentacji polubił Górali, na ich meczach w tym sezonie bywa regularnie. Czemu tak często Smuda bywa w stolicy Podbeskidzia? Może ze względu na swego przyjaciela, trenera Włodzimierza Małowiejskiego, który przez dłuższy czas był związany z bielskim klubem? Może z powodu obrońcy Podbeskidzia, Łukasza Mierzejewskiego, który podobno wciąż jest kandydatem do reprezentacji? Może też przez niezbyt dużą odległość od Krakowa, w którym selekcjoner mieszka?
W sobotę Smuda raczej zmarnował czas. W pierwszej połowie mecz stał na bardzo słabym poziomie. Śląsk nie sprawiał wrażenia, że walczy o tytuł mistrzowski, a od Legii dzielą go ledwie trzy punkty. Wrocławianie grali bez pomysłu, nie stwarzali większego zagrożenia pod bramką Mateusza Bąka. Górale podobnie, poza akcją Sylwestra Patejuka (33. min), też nie potrafili postraszyć.
W przerwie w szatniach obu drużyn musiało być gorąco. Początek drugiej połowy to nieco lepsza gra gospodarzy, potem jednak do głosu doszli bardziej doświadczeni rywale. Wystarcza chwila nieuwagi bielskiej defensywy - w 63. min Diaz dośrodkowuje z rzutu wolnego, w polu karnym najwyżej wyskakuje Piotr Celeban i głową zdobywa gola. Dodajmy, że od 29. minuty Śląsk musiał grać bez swojego kapitana i lidera Sebastiana Mili, który doznał urazu.
Górale znakomitą okazję do wyrównania mieli w 83. min, ale Piotr Malinowski najpierw nie trafił w piłkę, a w poprawce strzelił obok słupka. W 90. minucie napór miejscowych przyniósł efekt - po podaniu Patejuka z wolnego, Robert Demjan głową wpakował piłkę do siatki. 180 sekund zabrakło wrocławianom do trzeciego wiosną sukcesu. Podbeskidzie przerwało serię dwóch porażek.
sport.pl
Wisła Kraków urządziła sobie nerwową końcówkę, ale pokonała ŁKS. Hat trick Genkowa!
To miał być spacerek Wisły, a skończyło się wielkimi nerwami. Mistrzowie Polski prowadzili ze skleconymi naprędce łodzianami 3:0, ale dali sobie wbić dwie bramki i do końca drżeli o wynik. Wygraną udało się im jednak utrzymać.
Wydawało się, że po pół godzinie mecz jest rozstrzygnięty. Cwetan Genkow zdobył dwa gole, Wisła dominowała, a ŁKS udowadniał, że z taką obroną nie nadaje się do ekstraklasy. Bocznych defensorów z powodzeniem objeżdżaliby nawet skrzydłowi z niższych lig, a środkowi przegrywali niemal każdy powietrzny pojedynek.
Szybko wykorzystał to Genkow, który już w ósmej minucie zdobył gola po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Gervasio Nuneza. Później Bułgar jeszcze raz groźnie uderzał głową, ale niecelnie. Za moment dopiął jednak swego i wykończył bardzo ładną akcję: łodzian prostopadłym podaniem zaskoczył Ivica Iliev, później w pole karne dograł Kirm, a Genkow z bliska skierował piłkę do siatki.
Ta bramka wcale jednak nie musiałaby wygrać w głosowaniu na najatrakcyjniejsze trafienie meczu, bo równie ładne było trzecie. Maor Melikson wywiódł w pole rywali zagraniem piętą, Dragan Paljić idealnie wrzucił w pole karne, a Genkow skompletował hattrick. Było to ósme (!) trafienie Bułgara w ciągu miesiąca, ale w tym sezonie w lidze ma tylko sześć bramek (cztery dołożył w Pucharze Polski i dwie w Lidze Europy).
Wydawało się, że chociaż w spotkaniu z przedostatnim ŁKS-em mistrzowie Polski dadzą swoim kibicom trochę radości, ale zamiast tego zaserwowali im dreszczowiec. Jeszcze w pierwszej części niewiele wskazywało, że goście są w stanie strzelić gola, bo ani razu nie uderzyli celnie. Ale w drugiej połowie sytuacji sam na sam nie zmarnował Marek Gancarczyk , a 10 minut później gola zdobył Rafał Kujawa. Goście nie odpuszczali, jeszcze kila razy napędzili Wiśle stracha, ale z Krakowa wyjechali z pustymi rękami.
To pierwsza ligowa wygrana krakowian na swoim stadionie od 4 grudnia, gdy pokonali Widzewa Łódź.
sport.pl
Remis Widzewa z Legią, ale wygrana po 12 latach była bardzo blisko!
Po dziewięciu latach Widzew w końcu strzelił Legii gola na swoim boisku, a do tego po jedenastu porażkach z rzędu nareszcie z nią nie przegrał. Pełni szczęścia w łódzkiej drużynie jednak nie było, podobnie zresztą jak w Legii, która nie wykorzystała potknięcia Śląska
W sobotni wieczór na stadionie przy al. Piłsudskiego z pewnością byli kibice pamiętający mecz rozgrywany tutaj 12 lat temu. Widzew nie walczył wtedy co prawda z Legią o mistrzostwo Polski, ale dla fanów łódzkiej drużyny to pojedynek historyczny. 15 kwietna 2000 roku Widzew wygrał z zespołem z ul. Łazienkowskiej po raz ostatni. Gola na wagę zwycięstwa już w doliczonym czasie gry zdobył Dariusz Gęsior, który dawno zakończył już piłkarską karierę.
Od tego czasu legioniści pozwalali sobie co najwyżej na remisy z widzewiakami, czasem bili ich na kwaśne jabłko, a czasem wyrywali punkty strzelając rywalom jednego gola. Tak było w czterech ostatnich meczach Widzewa z Legią na łódzkim stadionie, goście wyjeżdżali z jedną bramką i trzema punktami. Przed każdym z jedenastu ostatnich pojedynków z warszawskim zespołem w Widzewie wierzyli, że w końcu ją pokonają i... ani razu się nie udało. Jedenaście razy górą była Legia.
- Uda się teraz - zapowiadali przy al. Piłsudskiego i od pierwszej minuty widzewiacy ruszyli do ataku. Grająca po raz pierwszy w tym sezonie bez Michała Żewłakowa defensywa Legii radziła sobie jednak bez zarzutu, w opałach goście byli dopiero w 10. min, gdy po szybkiej kontrze i podaniu Łukasza Brozia z prawego skrzydła do środka na dobrej pozycji był Marcin Kaczmarek. Skrzydłowy gospodarzy zamiast strzelać jednak od razu lewą nogą, przełożył ją na prawą dając tym samym czas obrońcy na reakcję. Strzał został zablokowany i... do głosu doszła Legia.
Już kilka minut później goście mogli prowadzić, gdy po podaniu Artura Jędrzejczyka Nacho Novo strzelił bez przyjęcia między widzewskimi stoperami. Piłka wylądowała jednak na poprzeczce. Niedługo później Maciej Mielcarz odbił ją na rzut rożny po atomowym strzale Janusza Gola.
Cały czas przewagę mieli jednak legioniści, łodzianie cofnęli się na własną połowę i pozwolili rywalom rozgrywać piłkę. Nie było to łatwe, bo murawa boiska przy al. Piłsudskiego wciąż przypomina łąkę. Pewnie dlatego w 22. min Jakub Wawrzyniak podał do Michała Kucharczyka nad głowami widzewiaków, a nie dołem, i skrzydłowy Legii po przyjęciu piłki pewnie pokonał Mielcarza.
Stracony gol chyba przebudził gospodarzy, bo dopiero po nim odsunęli się od swojej bramki i zaczęli odważniej atakować. W 33. min przed bramkę Legii dośrodkował Kaczmarek, a z bliska głową strzelał grający tym razem w drugiej linii Łukasz Broź. Dusan Kuciak odbił jednak piłkę.
Niedługo potem szybką kontrę wyprowadził znajdujący się ostatnio w bardzo dobrej formie Kaczmarek, przed polem karnym jeszcze wymienił piłkę z Radosławem Matusiakiem, a później padł na murawę kopnięty pod kolano przez Inakiego Astiza. Sędzia Dawid Piasecki wahał się tylko przez chwilę, jego asystent szybko rozwiał jego wątpliwości i za chwilę Kuciak wyciągał piłkę z bramki po strzale Matusiaka z "jedenastki". Widzew strzelił gola Legii na swoim stadionie po raz pierwszy od 2003 roku, kiedy bramkarza rywali pokonał Robert Dymkowski. Jeden koszmar widzewiaków w końcu się więc skończył. Na przerwanie tego drugiego, zdecydowanie większego, kibice musieli jeszcze poczekać.
Przerwanie fatalnej serii meczów z Legią to sprawa Widzewa. Sprawą Legii jest mistrzostwo Polski. Niedługo przed meczem w Łodzi kolejne punkty stracił drugi w tabeli Śląsk Wrocław, więc drużynie trenera Macieja Skorży bardzo zależało na wygranej z Widzewem i powiększeniu przewago nad zespołem Oresta Lenczyka. Już w 49. min gości na prowadzenie wyprowadzić mógł Miroslav Radović, ale w ostatniej chwili strzał Serba sprzed pola bramkowego zablokował Jarosław Bieniuk i piłka przeleciała nad poprzeczką.
Później przez długi czas piłkarze obu drużyn nie potrafili poważnie zagrozić bramce rywali i trenerzy zaczęli sięgać po rezerwy. Radosław Mroczkowski wprowadził do gry Princewilla Okachiego i Mehdiego Ben Dhifallaha, a asystenci Macieja Skorży, który karnie oglądał mecz z trybun, Rafała Wolskiego. W 75. min w roli głównej po raz kolejny wystąpił jednak Kaczmarek. Po dośrodkowaniu Brozia skrzydłowy Widzewa uderzył piłkę z woleja z kilkunastu metrów, ale zamiast gola kolejki będzie chyba interwencja kolejki, bo Kuciak w pięknym stylu obronił.
Kilka minut później z gola cieszył się Radović, ale w momencie strzału przed Mielcarzem stał Danijel Ljuboja, który absorbował uwagę bramkarza.
Piłkę meczową miał Widzew. W 89. min po podaniu - a jakże Kaczmarka - sam przed Kuciakiem był Ben Dhifallah. Tunezyjczyk przegrał jednak pojedynek z bramkarzem Legii, który został bohaterem swojej drużyny. Tym bardziej, że już w doliczonym czasie gry jeszcze raz zablokował napastnika łódzkiej drużyny.
W ostatni poniedziałek widzewiakom nie udało się zrewanżować ŁKS za porażkę w jesiennych derbach Łodzi. Był remis, który w dodatku nie cieszył też lokalnego rywala walczącego o utrzymanie. Teraz było podobnie. Widzew znów nie wygrał z Legią, chociaż naprawdę był bliżej zwycięstwa od rywala. Legia straciła za to dwa punkty, które znacznie przybliżyłyby ją do mistrzostwa.
sport.pl
Emocje do końca w Poznaniu.
Czwarty ligowy mecz pod wodzą trenera Mariusza Rumaka rozegrali w Poznaniu piłkarze Lecha i odnieśli czwarte zwycięstwo. Zasłużenie, choć nie bez problemów, pokonali Lechię Gdańsk i są już na czwartym miejscu w tabeli. Tak wysoko nie byli od października.
"Kolejorz" może co prawda spaść na piątą pozycję, jeśli w ostatnim meczu 26. kolejki ekstraklasy Polonia Warszawa pokona Cracovię. To nie jest jednak najistotniejsze (Lech będzie miał jeszcze okazję rozprawić się z Polonią w bezpośrednim starciu), ważne jest to, że po piątym meczu bez porażki lechici znów na poważnie liczą się w grze o europejskie puchary.
Gdy Mariusz Rumak półtora miesiąca temu obejmował Lecha, taki scenariusz wydawał się mało realny. Nowy trener musiał dźwigać zespół z dziewiątej pozycji w tabeli, a drużyna wyglądała na kompletnie rozsypaną. Od tego czasu nowy szkoleniowiec poprowadził lechitów w siedmiu meczach ligowych, zdobył w nich 14 punktów. W meczach z drużynami z czołówki, średniakami i słabeuszami zdobywał średnio dwa punkty. Lider ekstraklasy i najbliższy rywal "Kolejorza", Legia Warszawa przez cały sezon zgarnia średnio 1,88 pkt na mecz. Średnia Lecha za czasów Jose Bakero to zaledwie 1,47 pkt...
Tak, Mariuszowi Rumakowi sprzyjał kalendarz, bo cztery z siedmiu pojedynków rozgrywał na swoim stadionie. Wykorzystał je zresztą do maksimum. Ale Bułgarska nie zawsze była w tym sezonie sprzymierzeńcem lechitów. Męczyli się tu przecież i przegrywali z Widzewem Łódź i GKS Bełchatów. Lechia Gdańsk, która w niedzielę gościła w Poznaniu, to rywal podobnego kalibru, co wspomniane wcześniej drużyny z województwa łódzkiego. I Lech pokonał ją skromnie, można powiedzieć, że nawet wymęczył wygraną w ostatniej chwili, ale nikt nie zarzuci "Kolejorzowi", że zgarnął trzy punkty niezasłużenie.
Już w przerwie goście z Trójmiasta mogli się martwić, jak zdobyć jakiekolwiek punkty w następnych meczach. W Poznaniu mogli przegrywać różnicą trzech-czterech goli. Sam Artjom Rudniew powinien cieszyć się z piątego hat tricka w tym sezonie. Najpierw jednak po jego dobrym, silnym strzale piłkę odbił Wojciech Pawłowski (7. minuta), potem miał wręcz idealną sytuację po szybkiej akcji i podaniu od Aleksandara Tonewa. Łotysz miał przed sobą tylko bramkarza Lechii, wyprzedził go, ale z trzech (!) metrów spudłował. Sam wylądował w siatce, a piłka poleciała wysoko nad bramką (28. minuta). Wreszcie w 34. minucie Artjom Rudniew znów był oko w oko z Wojciechem Pawłowskim, ale z dość ostrego kąta kopnął tuż nad poprzeczką.
Za zwykłą sprawiedliwość losu należy uznać więc, że Lech prowadził do przerwy 1:0. W roli snajpera wystąpił Vojo Ubiparip, który okrzepł od czasu, gdy gra w wyjściowym składzie. Teraz pokazał, że potrafi strzelić z dystansu mocno i precyzyjnie. Skorzystał z tego, że obrońcy Lechii nie poświęcali mu tyle uwagi, co Artjomowi Rudniewowi. Zostawili Serbowi wystarczająco dużo miejsca przed polem karnym, by uderzyć nie do obrony. Świetny do tej pory bramkarz Lechii odprowadził tylko piłkę do siatki, a Vojo Ubiparip już biegł w stronę sektora kibiców Lecha, całował herb na koszulce i świętował z fanami zdobycie bramki.
Nikt chyba wtedy nie spodziewał się, że lechici będą musieli jeszcze drżeć o wynik w tym meczu. A tak było, po tym jak Lechia wyrównała. Miała dużo szczęścia po rzucie rożnym, bo Marcin Kamiński przegrał co prawda pojedynek główkowy z Sebastianem Maderą, ale strzał stopera gości był niecelny. Piłka trafiła jednak w nogę Dimitrije Injaca i po rękawicach Jasmina Buricia znalazła się w bramce.
Lech miał 26 minut na odzyskanie prowadzenia. Stracił je niefrasobliwie, bo nie dostał żadnego sygnału ostrzegawczego od Lechii, która po przerwie grała tylko nieco bardziej ofensywnie niż wcześniej. Poznaniacy nie potrafili jednak utrzymać się dłużej przy piłce, by wybić rywalom z głowy myśli o wyrównaniu. Mecz wymknął im się z rąk i tym trudniej było lechitom znów walczyć o zwycięską bramkę. Ich nieporadność dostrzegła widownia, pojawiły się pierwsze gwizdy na widok chaotycznej i nieskładnej gry.
Akcja, po której padł gol na 2:1, spadła Lechowi jak gwiazdka z nieba. Zagranie Luisa Henriqueza ze skrzydła nie było tak precyzyjne, jak w Kielcach, gdzie goście tydzień temu też zdobyli bramkę w końcówce. Teraz piłkę sprzed bramki wybijał Jakub Wilk. Lechita wypożyczony na wiosnę do Lechii skiksował, kopnął zbyt lekko i stworzył sytuację strzelecką Mateuszowi Możdżeniowi. Ten strzelił natychmiast, po ziemi i Wojciech Pawłowski znów mógł tylko przyglądać się, jak piłka ląduje w siatce. "Kolejorz" znów został nagrodzony za to, że walczy o swoje do samego końca.
Goście przycisnęli w ostatnich minutach, ale to poznaniacy powinni strzelić bramkę po kontrataku, który Szymon Drewniak zakończył jednak uderzeniem w bramkarza Lechii.
sport.pl
« Poprzedni wątek | Następny wątek » |
Informacje o wątku |
Użytkownicy przeglądający ten wątekAktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości) |
Tagi dla tego wątku |